Trudno znać się na świętach religijnych siedząc w bańce społecznej pełnej świeckich wykształciuchów. Ale bańka nie ogarnia całego świata. To nie zakon, mogę wychodzić poza nią i stykać się z gawiedzią. A i wewnątrz bańki są heretycy…

Jeden z takich radykałów zorganizował przejście się na poranną mszę w Wielkanoc, jeszcze przed świtem. Myślę: poświęcę koszyczek, uratowaliśmy przecież jajka przed wyrzuceniem! Chociaż palm pewnie nie będzie, to jest zbyt dziwne, żeby funkcjonowało poza Polską. Skoro i tak ostatnio zrywam się z samego rana, to pójdę i sprawdzę, jakie to tradycje mają religijni Niemcy.

Nadchodzi Wielkanoc. Dzwoni budzik, jest 4:40. Schodzę na dół, widzę zaspane twarze, i… puste ręce? A gdzie koszyczki ze święconką? Mówią mi, że to katolicki zwyczaj, a my idziemy do kościoła ewangelickiego. Aha. Smuteczek, no ale mój błąd. W końcu niemieccy Chrześcijanie to nie tylko katolicy, jak w Polsce. Tu ewangelicy stanowią drugą bardzo dużą grupę. W różnych regionach proporcje są różne, a u nas akurat trafiło się tak, że idziemy do kościoła ewangelickiego. A ewangelicy nie święcą przedmiotów, tylko błogosławią ludzi. Ale nie uprzedzajmy faktów.

Wychodzimy. Zmrok, po drodze majaczy w oknach kamienic kilka wątłych świateł. Przed kościołem stoi kilka samochodów i rowerów. Wchodzimy do przedsionka, w którym na stoliku, w delikatnym świetle, stoją świeże świece i kartki z wydrukowanymi pieśniami. Już jest ciekawie, bo mi w Polsce dawali tylko święte obrazki i opłatek. Przynajmniej to pamiętam. Bierzemy po kartce i świecy i cichutko otwieramy drzwi do głównej sali.

W nawie panuje ciemność… oprócz jednego światełka ze świecy, które w rękach księdza przemieszcza się przy tajemnych zaklęciach z jednego miejsca w drugie. O nie, spóźniliśmy się!

Przysiadamy się do ławek. Jest tu może 20 osób, ich świece wciąż zgaszone. A nie, dalej, przy ołtarzu, jest więcej ławek. Światło wzmaga się potrzykroć – ksiądz dzieli się ogniem, zapalając świece pomocników (ministrantów?). Z mroków wyłaniają się ludzie, ale wciąż jest ich mniej, niż 100. Czy to przez nadzwyczajną porę? Potem dowiaduję się, że i tak było więcej, niż zwykle, a przecież ćwiartki kościoła nie wypełnili! Nie do ogarnięcia dla mnie – za młodu wystarczyło się spóźnić na 11:00 w zwykłą niedzielę, żeby nie było w środku miejsca – a kościół większy od tego, na podobnym zadupiu – ludzie wylewali się na dziedziniec, tysiące wiernych, zasłabnięcia, prażące Słońce…

A w kościele na niemieckim zadupiu wciąż noc. Nikła łuna miasta sączy się przez okna za ołtarzem, a ogień rozprzestrzenia się po świecach wiernych. I mojej też, od jednego z ministrantów. Podaję go dalej w głąb ławy. Białe, cienkie świece z metalową podstawką, żeby nie poparzyć się spływającym woskiem. Hipnotyzują. Palą się wyjątkowo równo, bez nagłych rozblasków, bez gaśnięcia i kopcenia. Kościół rozbłyskuje na tyle, że widzę nie jeden, ale aż trzy krzyże. Trzech Jezusów? Nie może być. Ci po bokach to muszą być współskazańcy. To ciekawe, że osoby, które nie są czczone, mają podobizny takiej samej wielkości i w prawie tym samym uprzywilejowanym miejscu, co sam Bóg. Z kolei podobizn Maryji brak. Czy to różnice odłamów, czy krajów?

Dłuższy czas nie dzieje się nic niezwykłego. Ksiądz zamula, organista gra, lud śpiewa. Wszystko, co trzeba, jest na kartce – świetny pomysł, msza staje się o wiele bardziej przystępna dla takich, jak ja, którzy za bardzo nie wiedzą, jak się zachować. Czyżby efekt kryzysu wiary? Ułatwić powrót przez ułatwienie uczestnictwa? Głośniki też o niebo lepsze, niż w Polsce. Nie dość, że da się zrozumieć, co ksiądz mówi, to można usłyszeć przelewanie wody w chrzcielnicy! Zaraz zaraz, wody? Odrywam wzrok od hipnotyzującej świecy. W samą porę, bo ksiądz kończy czytanie o chrzcie i przechodzi do rzeczy, a woda przechodzi za sprawą kropidełka na wiernych. A na mnie nie.

To była podbudówka do komunii. Moment, to było w instrukcji…

Zaproszenie do Komunii

Na stojąco, każdy otrzymuje Hostię do wyciągniętej ręki. Z tacy każdy bierze kieliszek i wypija go. Pusty kielich zostaje potem odstawiony na kolejną tacę.

No no, ciekawe! U katolików nie ma wina dla plebsu. Tylko ksiądz pije Krew Chrystusa! To sobie popatrzę.

Ksiądz, chap, amen, niam. Drugi ksiądz, amen, gul. Pomocnik, stuk. Pierwsza ława, druga ława. Dochodzi do nas, wszyscy się podnoszą, ustawiają w półokrąg. Momencik, wszyscy?!? Przecież spowiedź, przecież ja tu tylko popatrzeć… No dobra, skoro już tu jestem. Tylko nie spierdolić, bo będzie jeszcze dziwniej. Koło mnie komuś upadł opłatek, dalej jakieś dyskusje z księdzem… okej, chyba mój nieogar nie był ponad normę.

Ale niespodzianka była spora, bo nawet dzieci wypiły wino! I żadnej spowiedzi, tylko wszyscy jak leci są wspólnotą, czy coś. Nie ma, że nieczysta dusza nieprzygotowana. A dzieci chyba upewniały się, że wino bezalkoholowe i stąd ta dyskusja. Podobno. W innych miastach w każdym razie mają oddzielnie wino bezalkoholowe.

Według rozkładu już niewiele zostało. Świec za to jeszcze prawie połowa, chociaż już dawno pojaśniało. Aż tu nagle ksiądz błogosławi wszystkich z całą niebiańską mocą i każe sobie iść. Wychodzi jedna babcia, nawet ksiądz wychodzi, a lud wciąż stoi. Eee, ale co..? Aha, czekali na organistę, a teraz wszyscy się wylewają z sali. A w przedsionku kolejna niespodzianka, bo ksiądz osobiście żegna się ze wszystkimi, nawet mi rękę uścisnął! Spoko gość. Chyba nie da się być spoko gościem, gdy jest tysiąc ludu w kościele.

W instrukcji życzenia świąteczne i ostatni punkt programu: wielkanocne śniadanie za parę godzin. Ale nikomu z nas się nie chce. Zamiast tego, mamy śniadanie między sobą, w którym wymieniamy się spostrzeżeniami z tradycji wielkanocnych.

Na przykład pisanki, których w Niemczech nie ma.

Albo kolorowe jajka, które w Niemczech nie są tradycją wielkanocną. Znaczy, istnieją, ale… przez cały rok. Można kupić w supermarkecie, są sprzedawane już ugotowane i z kolorowymi skorupkami. Znaczy, chyba ktoś je kupuje, tylko po co? Nawet w maju, zdjęcie z dzisiaj.

Wytłaczanka kolorowych jajek.

Ja też nie ogarniam.

Easter time

May. 5th, 2025 11:05 am

It's hard to notice religious celebrations while staying in a social bubble full of hippies and university graduates. But there's still world outside of the bubble. Unlike in a monastery, I can still leave it and meet the masses. And there are heretics even within the bubble…

One of such extremists organized a visit to a morning Easter celebration at the local church, before sunrise. I thought: I'm going to bless an Easter basket, after all we just saved some eggs from being thrown out! But I didn't expect any palms, that's too odd to exist outside of Poland. Given that I've recently been waking up at the firsrt rays of sunshine, I might as well go and see what traditions the religious Germans follow.

Easter comes. The alarm rings, it's 4:40 on the clock. I go downstairs to see sleepy faces and… empty hands? Where are your baskets with food? No, they say, it's a Catholic custom, and we're going to an Evangelical church. Oh, I see. My disappointment is my own fault. After all, not all German Christians are Catholics like they would be in Poland. Here, the Evangelicals are another large group. Different regions have different proportions, and here it just so happened that we're going to an Evangelical church. And the Evangelicals don't bless items, but they bless people instead. But let's not get ahead of ourselves.

We move out. Darkness covers the town, a couple of lights flicker in the windows of buildings as we pass by them. There are a couple of cars and bikes in front of the church. We enter the vestibule. Inside a table with candles and printouts of songs emerges from dim light. That's already interesting, all I ever got back in Poland was holy pictures and the wafer. At least that's what I remember. We pick up a candle and a paper each and quietly open the door to the main hall.

Pitch black… except for one little light of a candle, which dances in the hands of a priest who bounces, chanting mysterious incantations, from one place to another. Oh no, we're late!

We take seats at the pews. There's maybe 20 people here, their candles still unlit. Oh wait, there are more pews over there, near the altar. The light multiplies – the priest shares his fire, lighting the candles of his helper. Darkness recedes, revealing more people, but there's still less than 100. Is that because of the unusual time of day? Later I learned that it was still more than the typical number. And they didn't even fill a quarter of the church! I can hardly understand that – when I was a kid, coming late for the 11:00 mass on a Sunday was enough to be forced to stay outside due to the insides being full – and that church was larger, in a similar backwater – people spilled over onto the grounds, thousands of people, faintings, scorching Sun…

Meanwhile, night still covers the German backwater church. A faint glow of the town enters the windows behind the altar while fire spreads across the candles of the worshippers. And also mine. I pass it on deeper into the pew. White, thin candles with a metal handle to protect the holder from getting burned by the dripping wax. Hypnotizing. They burn exceptionally evenly, without flashes, without fizzling and without soot. The church illuminates enough for me to see not one, but three crosses. Three Jesuses? That cannot be. Those on the sides must be the other condemned. It's interesting that persons who are not worshipped get statues of a similar size and in a similar privileged placement as God. On the other hand, there aren't any likenesses of Mary to be seen. Is that a matter of denominations or countries?

A long time passes without anything special happening. The priest blabbers, the organist plays, the people sing. The sheet of paper contains everything I need to participate – a great idea, the mass (– it's not mass, it's service! – uh, okay) the service becomes a lot more approachable for people like me who don't quite know what to do. Could that be a result of dropping church membership? Making return easy by making participation easy? And the speakers are head and shoulders better than those in Poland. You can actually understand what the priest is saying, hell, you can hear the water being poured into the baptismal font! Wait a minute, water? I tear my eyes away from the hypnotizing candle. Just in time, because the priest just finished reading about baptism and is getting to the thick of it – and holy water is getting to the worshippers by the means of a brushy-looking sprinkler. But it's not getting to me.

That was the introduction before the Holy Communion. One moment, that was in the instructions…

Invitation to the Communion

Everyone is standing and receives the Host to an outstretched hand. Everyone takes a chalice from the tray and drinks it. The empty chalice is put away on another tray.

Well, that's interesting! The Catholics don't give wine to the plebs. Only the priest drinks the Blood of Christ! I have to watch this closely.

Priest, grab, amen, munch. Another priest, amen, gulp. Helper, clink. First pew, Second pew. It's my pew's turn. Everyone gets up and a semicircle is arranged. One moment please, everyone?!? But the confession, but I'm only here to watch… Okay, whatever, I'm already here. Just don't fuck up or it's going to get even weirder. Someone dropped the wafer, someone else is negotiating with the priest… all's good, looks like I wasn't too out of place.

But it was quite a surprise all over! Even kids drank the wine. And no confessions, but rather everyone because it's a community or something. No talk about dirty unprepared souls. And the kids were probably making sure the wine is alcohol-free, leading to that negotiation. Possibly. Either way, in other places they have separate alcohol-free wine, I'm told.

There's not much left on the timetable. On the other hand, there's still almost half of the candles, despite it getting bright outside and inside. And all of a sudden, the priest blesses everyone with full heavenly power and tells us to leave. One grandma leaves, even the church leaves, but the mob is still there. Uhhh, what..? Oh, they were waiting for the organist, and now everyone's pouring out of the nave. And there's another surprise waiting for us at the entrance, and that's the priest who personally says goodbye to everyone, he even shook my hand! Cool dude. I don't think you can be a cool dude when there's thousands of people in the church.

The instruction sheet now has Easter wishes and the finale: an Easter breakfast in a couple hours. But none of us feels like it. Instead, we have our own breakfast where we exchange our observations about Easter traditions.

For example, decorated Easter eggs, which aren't as widespread in Germany.

And eggs painted in one color which aren't an Easter thing here. They exist, but… the whole year round. You can buy them at a supermarket, they are being sold already boiled. That means someone's buying them, but why? Even in May, picture from today.

A box of colored eggs.

I don't get it, either.

I'm recently in touch again with an old friend of mine. Even though we get along very well and like to discuss things in a similar way, his way of thinking can catch me by surprise sometimes. He exhibits… I think I'll call it the existence of things written with a Capital Letter. Principles. Absolutes. Rules. Ideals. Gods. Concepts so obvious that once you know them, questioning them is so pointless that it's unthinkable. They are embedded in the mind like pieces of the world, fundamentals, there's no awareness they are even there.

Or at least I guess so. To me, each of those Concepts is just one of many options, one possible view of the subject. To me, there's no Art which consists exactly of this and that, period. To me, peeing while standing is not an inherent right of those who can. I remember the moment of my childhood when Catholic God's stopped holding together by logic and so he died. But my own roles – that of a good Student in school, of a faithful Defender of my closest ones, etc. – those lived longer. The obviousness of going to school, then studying at a university, perhaps the obviousness of work, marriage and children. The obvious fear of the gays. Obvious inferiority of the Ruskies. Obvious Strangeness of the Eastern Orthodox.

And the Absolutes. Love, Marriage, Fatherland, Family, Intelligence, Creativity, Good, Identity. Certainties carrying certain meanings with them: Love – till Death. Family – Sacrifice, Fatherland – dearer than Life. Automatic, thoughtless.

Everyone of those Obvious Things determined the way I behaved, took away a piece of my freedom to make my own decisions, and sometimes steered my life, leading to an honest sorrow, when the I couldn't fulfill the obligations of the Role (crying after someone without even liking them). But they eventually died off. Now they are memories of childhood, alternatives among alternatives, objects of introspection. The rules I follow now aren't so absolute any more, they don't have unquestionable sources. They are put up by agreement between me and myself, propped up by my own convictions. Replaceable, if they turn out to be corrupt. Human rights? Important! but in the end, they are made by humans. Self-development? Important, but I decide how much. Love? As long as it builds rather than destroys. Identity? Yes, but not one imposed by others. Family? By choice. Marriage? Is it the ritual, the document, the oath, or something else that matters to me? Good? Sure, but only after reflecting on the norms coming from authorities.

And I'm not sure if my friend is always like that. Sometimes he short-circuits when I ask them what leads to some absolutely indispensable belief B. Then he responds in a powerful voice that B is important indeed!, as if that explained anything but his emotions. And when I press, then it typically turns out B is important because it's his personal preference, as opposed to a preference for something else.

This would all have been yawnworthy, except for one thing. Every minuscule unquestioned preference limits our options, takes us away from our full potential. I wasn't made to be a Defender, and attempting to role play that was a waste of time and caused needless suffering. Mindless thrashing. If I had stuck to the role, it would have been horrible to everyone involved. Even little matters like being attached to perfectionism are harmful and limiting.

Why then do some people stick to Rules? Perhaps it's the comfort of security – in my own experience tells me that questioning every part of life takes effort.

What about your own Beliefs written with Capital Letters? Do you have any?

Ostatnio udało mi się złapać kontakt z dawnym znajomym, z którą żeśmy beczkę soli zjedli. Chociaż mamy podobny sposób dyskusji, jego sposób myślenia czasem mnie zaskakuje. Jest w nim coś takiego… chyba nazwę to istnieniem rzeczy pisanych Wielką Literą. Zasad. Absolutów. Reguł. Ideałów. Bogów. Konceptów tak oczywistych, że kwestionowanie ich jest tak bezsensowne, że nawet nie przychodzi do głowy, gdy się je ma. Są wgrane w umysł jako części świata, podstawowe, nawet nie ma się świadomości ich istnienia.

Chyba. Tak mi się wydaje, bo dla mnie każdy z tych Konceptów to tylko jedna z opcji, jedno spojrzenie na temat. Dla mnie nie ma Sztuki, która jest dokładnie tym i tym i koniec. Dla mnie sikanie na stojąco to nie jest niezbywalne prawo każdego, kto może. Pamiętam z dzieciństwa moment, w którym katolicki Bóg przestał spinać się logicznie i umarł. Ale moje własne role – pilnego Ucznia w szkole, wiernego Obrońcy względem bliskich itp. – przeżyły dłużej. Oczywistość chodzenia do szkoły, potem pójścia na studia, może oczywistość pracy, ślubu i dzieci. Oczywistość strachu przed gejami. Niższości Ruskich. Inności prawosławnych.

I Absoluty. Miłość, Ojczyzna, Rodzina, Inteligencja, Kreatywność, Dobro, Tożsamość. Pewniki, niosące z sobą znaczenia: Miłość – do Grobu, Rodzina – Poświęcenie, Ojczyzna – ponad Życie. Automatycznie, bezrefleksyjnie.

Każda z tych Oczywistości determinowała zachowania, odbierała mi wolność podjęcia własnych decyzji, a czasem kierowała życiem, potem prowadząc do szczerego żalu, kiedy obowiązków z Roli nie dało się spełnić (przepłakane noce po kimś, kogo się nawet nie lubiło). Ale w końcu poumierały. Teraz są wspomnieniami z dzieciństwa, alternatywami wśród alternatyw, obiektem introspekcji. Teraz zasady, którymi się kieruję, nie są już takie absolutne, nie mają już niekwestionowanych źródeł. Wiszą sobie zaczepione umownie, w ramach zgody mnie ze sobą, na moich własnych przekonaniach. Podważalne, jeśli okażą się sprzeniewierzone. Prawa człowieka? Ważne! ale ostatecznie tylko wymyślone przez człowieka. Samorozwój? Ważny, ale to ja decyduję, na ile. Miłość? Póki jest budująca, a nie niszcząca. Tożsamość? Tak, ale nie narzucona przez innych. Rodzina? Z wyboru. Dobro? Owszem, ale po refleksji nad normami, które płyną od autorytetów.

A u mojego kumpla chyba tak nie zawsze jest. Czasem zapulta się, gdy pytam, skąd wynika jakieś absolutnie niezbędne przekonanie P. On na to odpowiada władczym głosem, że P jest doprawdy ważne!, jakby to wyjaśniało cokolwiek poza jego własnymi emocjami. Ale gdy naciskam, to wychodzi zwykle, że P jest ważne, bo to jest jego taka preferencja, w przeciwieństwie do jakiejś innej preferencji

To wszystko byłoby ziewu warte, gdyby nie to, że każda taka mało ważna niekwestionowana preferencja ogranicza nasze możliwości, oddala nas od swojego pełnego potencjału. Nie stworzono mnie do roli Obrońcy, a próby wypełnienia tej roli spowodowały tylko stratę czasu i bezsensowne cierpienie. Szamotanie się bez rozumu. Moje tkwienie w tej roli byłoby straszna dla wszystkich w to wplątanych. Nawet głupie sprawy, jak tkwienie w perfekcjonizmie są szkodliwe i ograniczają.

Dlaczego niektórzy ludzie tkwią w Regułach? Może to komfort, pewność – z własnego doświadczenia wiem, że kwestionowanie każdego elementu życia jest męczące.

A Ty potrafisz w sobie znaleźć jakieś Przekonania pisane Wielką Literą?

On a long bike tour in Poland, a man from a cottage invited me for a chat.

It was dinner, so he offered me something to eat. The conversation took the inevitable turn to vegetarianism. He said: "I just couldn't!", because not eating some totally edible things is a huge sacrifice.

It's interesting when you notice that people brought up in Poland already avoid some perfectly edible things. Few are up for brains or pig ears (a Lithuanian delicacy) or crickets, which can be gotten from a bag like chips. You'll struggle to find people who would eat meat or milk coming from humans. No, biting your nails or being a baby don't count. So what's the deal? Why are some things icky while some other, similar things, are indispensable?

Recently I had a dream about eating a schnitzel. I wasn't happy about it, but otherwise it'd get thrown away. But I never dreamt about drinking human milk, or enjoying octopodes or worms. I reckon dreams reach deeper than our conscious preferences, so this all isn't just a matter of choice. On the other hand, depending on the culture, people find different meals objectionable – some don't accept ants, others horses. There must be a cultural element to it, it's not entirely a biological matter!

So if we brought up someone in a meat-free culture, they would find meat disgusting.

What would such a culture look like? What would the disgust be based on? Would it be based on a feeling of moral inappropriateness, similar to that which we Europeans feel when thinking of eating humans? Or would it be based on not being used to it, similar to what people feel after finishing with meat, or those who never ever bothered to try crustaceans?

And could you leave one culture and enter another? Some vegetarians used to eat meat. There are people who learned to like onions. Preferences can be changed, regardless of what we were brought up with. So why not? Yes, you can learn to be disgusted by meat.

I bet you could, too. And you could also learn to munch on human bones. After all, to a large extent, you're a product of a culture.

W Polsce, na długiej rowerowej podróży, pewien pan z wiejskiej chaty przyjął mnie w gościnę.

Była pora jedzenia, więc poczęstował mnie czymś i rozmowa chcąc nie chcąc zeszła na wegetarianizm. Jego reakcją było „ja to bym tak nie mógł!”, bo nie jeść pewnych całkiem jadalnych rzeczy to wielkie wyrzeczenie.

To jest ciekawe, gdy zauważyć, że ludzie wychowani po polsku już nie jedzą pewnych doskonale jadalnych rzeczy. Mało kto ma ochotę na mózgi czy świńskie uszy (litewski przysmak) albo świerszcze, które można schrupać z paczki chipsów. Ze świecą szukać ludzi, którzy zjedliby mięso albo mleko pochodzące od człowieka. Obgryzanie paznokci i bycie bobasem się nie liczą. Więc o co chodzi, że niektóre rzeczy są be, a bez innych, podobnych, nie da się żyć?

Śniło mi się niedawno jedzenie kotleta. Niechętnie, bo inaczej musiałby się zmarnować. Picie ludzkiego mleka nie śniło mi się natomiast nigdy, tak samo, jak jedzenie z przyjemnością ośmiornic albo robaków. Wydaje mi się, że sny sięgają głębiej, niż nasze świadome przeświadczenia, więc to nie jest po prostu kwestia wyboru. Z drugiej strony, w różnych kulturach ludzie wzdrygają się na widok różnych potraw – w jednej nie je się mrówek, w drugiej koni. Czyli istnieje element kulturowy, to nie jest więc całkiem kwestia biologii!

Wygląda na to, że gdyby wychować kogoś w kulturze bezmięsnej, widok mięsa będzie wywoływać w nim obrzydzenie.

Jak wyglądałaby taka kultura? Na czym opierałoby się takie obrzydzenie? Czy na poczuciu moralnej niewłaściwości, podobnemu temu, które w Europie odczuwa się myśląc o jedzeniu ludzi? Czy może na braku przyzwyczajenia, o którym mówią ci, którzy skończyli z mięsem, albo ci, co nigdy nie mieli ochoty spróbować skorupiaków?

No i czy można w taką kulturę wejść z innej? Są wegetarianie, którzy kiedyś jedli mięso. Są ludzie, którzy nauczyli się lubić cebulę. Preferencje da się zmienić, pomimo tego, co wpoiło w nas wychowanie. Więc dlaczego nie? Można się wyuczyć obrzydzenia do mięsa.

Założę się, że Ty też możesz. I możesz też nauczyć się obgryzania ludzkich kości. W końcu jesteś w znacznej mierze tworem kultury.

Belgium. The cashier selling kebabs parlais French, zero English. I pick up one in five words. The cashier:

– Bonjour.

– Döner falafel sil vous plait.

– Takeaway?

I point to the tables, mumbling something in an undefined tongue. The cashier replies:

– Please sit down.

What, are you accusing me of lying? That he didn't say that cause he didn't know English? Then why would he later bring food to my table? He said that, period. I mean, I don't know what exactly he blurted out, but I'm sure that's what he said.

I just know it! Come on, what else could he have said? "Please pay?" "Sorry, it's reserved?" That only people with fancy hats are allowed in? This is not my first restaurant in Europe, I know how this works.

And I still remember how lost I was myself in such situation when I was a kid. Now, every couple of years I realize that there is a protocol I follow without even knowing. A protocol of the kind which makes you seem like an airheaded alien before you learn about it.

C'est la vie.

Protokół

Feb. 11th, 2025 09:19 am

Belgia. Sprzedawca w kebabie parlais po francusku. Rozumiem co piąte słowo. Sprzedawca:

– Bonjour.

– Döner falafel sil vous plait.

– Takeaway?

Wskazuję gestem stoliki, coś mamrocząc w nieokreślonym języku. Sprzedawca na to:

– Proszę usiąść.

Że co, że niby zmyślam? Że by tego nie powiedział? To niby dlaczego po jakimś czasie bez problemu przyniósł mi do stolika żarcie? Powiedział i koniec. Co prawda nie wiem, co on tam dokładnie z siebie wydusił, ale na pewno to było to.

Wiem, po prostu wiem! No bo co innego miałby powiedzieć? Że zapłać? Że zarezerwowane? Że mogę usiąść, ale tylko w stroju galowym? To nie jest moja pierwsza restauracja w Europie, wiem, jak to działa.

Tak samo, jak pamiętam własne zagubienie w takich sytuacjach, szczenięciem będąc. A teraz zdaję sobie sprawę z istnienia jakiegoś protokołu, który bezwiednie stosuję, może raz na pięć lat. Protokołu z tych, których nieznajomość robiła ze mnie przez pocztek życia nieogarniętego kosmitę. C'est la vie.

Chodzę po domach, wrzucam propagandę do skrzynek na listy. Na nich „Nie wrzucać reklam”, „Uwaga pies”, „Włamywaczy zapraszam na oddawanie organów. Bez kolejki, bez narkozy”.

Może wczytuję się w ten tekst za głęboko, ale ktoś tu musiał być kiedyś w stanie sadystycznej fascynacji. Rzeczywiście sadysta? Nieprzyjemny typ? No nie, może tak tylko chwilowo, pod wpływem emocji.

Tylko, że… Ta tabliczka wisi na furtce przed domem. Ta osoba widzi ten tekst codziennie, każdy jej gość tabliczkę widzi i ocenia. Mimo to, tabliczka ciągle, nie chwilowo, wisi i reprezentuje dom i jego mieszkańców. Nie powoduje to takiego dyskomfortu w mieszkańcach, żeby ją zdjąć. Znaczy, może rzeczywiście sadysta.

Albo ktoś na tyle społecznie upośledzony, że nie zdaje sobie sprawy ze znaczenia wywieszki dla tego, jak inni go postrzegają. W obu przypadkach – najlepiej go unikać.

I'm making a round of nearby houses, dropping propaganda into post boxes. Some have labels like "Don't put advertisements", "Caution, dog", "Burglars welcome. Free organ donations, no queue, no anaesthesia".

Perhaps I'm reading too much into that statement, but someone responsible for it seems to have been in a sadistic state of mind. Was it a true sadist? An unsavory fellow? Maybe not, maybe it was a momentary, emotional lapse.

Except… This sign is placed on the gate leading to someone's house. That person can see this statement every day, every visitor sees it and evaluates it. Despite all that, the sign is there permanently, rather than momentarily, representing the people living in that house. And it had not caused them enough discomfort to remove it. So perhaps it is a sadist, after all.

Either that, or someone socially inept enough to not appreciate the meaning of the sign for how it makes others perceive them. In either case, I'd rather not deal with that person.

Ciekawość to moja nowa doktryna na wycieczkach rowerowych. Teraz zamiast odpuszczać, pociągam za wiszące sznurki możliwości, nawet, jeśli muszę się wysilić.

Ciekawość to ryzyko. Sprawdzając, co jest za kolejnym zakrętem, może się okazać, że w sumie nic, tylko więcej potu i kręcenia pedałami. Dlatego też i mi się z początku ostatniej wycieczki nie chciało. Niech sobie ten zakręt zostanie nieobjechany. Pojadę inną drogą, pewniejszą.

Tylko, że po drugiej stronie lasu czy górki przeważnie okazywało się, że ten zakręt ukrywał skrót, albo jakąś atrakcję, do której teraz trzeba byłoby wracać. No i po co właścwie jestem na tym rowerze, jeśli odpuszczam fajne miejsca tylko dlatego, że mi się nie chce?

Wniosek jest prosty: gram zbyt zachowawczo. Reszta wycieczki odbyła się pod znakiem ciekawości, w imię satysfakcji intelektualnej. Bo kto nie lubi codziennie przeżyć czegoś nowego? Na pewno nie ja.

Tak więc, ciekawość przez kilkaset kilometrów pchała mnie pod górki, na wysokość ponad 1000m nad poziomem morza, do jaskiń, górskich koryt rzek, muzeów i na targi grzybów. Nie żałuję – górskie drogi mają naprawdę fajne widoki, a zjazd po ścieżce rowerowej która w zasadzie jest polem to ciekawa zmiana klimatu w stosunku do asfaltu. Gdyby nie szukanie kogoś do rozmowy w małomiejskich bibliotekach i muzeach, to moja podróż byłaby uboższa o wiedzę, co myślą ludzie spoza mojej bańki społecznej. Gdyby nie uparte ciągnięcie roweru po kamieniach strumienia aż na szczyt tatrzańskiej góry, wielkość prawdziwych gór nigdy by do mnie nie dotarła (te z okolic Bonn to w porównaniu to Tatr tylko przekąska).

Jedynie szukanie skrótu obok domniemanej jaskini przez dwie godziny pełne błota i trawy tylko po to, żeby zawrócić było słabe. Ale taka jest natura ryzyka.

Curiosity

Feb. 22nd, 2024 02:45 pm

Curiosity is my new bike trekking doctrine. Now, instead of giving up, I pull the strings of possibilities, even if that means I have to spend an effort.

Curiosity is risky. Checking what's behind the next curve might reveal nothing but more sweat and pedal spinning. That's why at the beginning of my last journey I didn't often feel like it. Let the curve be. I'll take a different, more certain route.

Except after arriving at the other side of the forest or hill it usually became clear that the curve was a shortcut, or contained some attraction that I'd now have to go back to. And why am I even cycling if I'm giving up on cool places just because I can't be bothered?

It's clear: I was too conservative. So the rest of the trip was full of curiosity, in the name of intellectual satisfaction. Because who doesn't like to experience something new every day? Not me, nope.

And then, over a couple hundred kilometers, curiosity pushed me uphill, on heights above 1000m over the sea level, to caves, mointain streams, museums, and to mushroom trade fairs. I have no regrets. Mountain roads offer amazing views, and cycling down a bike trail that's actually is a meadow is a great change from asphalt. If I wasn't looking for someone to talk to in small town libraries and museums, I would have never learned what people outside my bubble think. If I didn't persist pushing my bike uphill on a foot trail made of river stones all the way to a Tatra peak, I would have never grasped the size of real mountains (the mountains around Bonn are just an appetizer in comparison).

The only thing that was lame was searching for a shortcut near a presumed cave, which left me returning all muddy back the way I came. But that's the nature of risk.

Fireworks

Jan. 14th, 2024 02:15 pm

Germans shoot astounding amounts of fireworks. Not even 20 thousand inhabitants, but it's still going strong half an hour after midnight. It doesn't matter that the show feels enough after 5 minutes. 5 minutes is also how long it used to take in my town of comparable size back in Poland 10 years ago. Then and there every sky fountain was an experience valuable enough to wade in the snows at night to find an observation spot in the hills just out of town. Past those five minutes, only single flashes went off any longer. Here in Saxony only after an hour.

Is this a matter of spatial or temporal separation? I don't know. Since I immigrated, I never spent New Year's in Poland. Maybe the town from my memories had changed as well, turning a show into saturation. Perhaps it hadn't. I don't know. I know that there are differences between Poland then and Germany now. Now I can afford any junk, all gadgets I could desire, without destroying my savings. Japanse knives? A new computer? A CNC mill? A musical instrument? No problem. The limiting factor is now the space in my flat. Sources told me that this is what the German middle class felt like for generations already.

Meanwhile, when I was a kid, buying anything meant scrutinizing the household budget. Of course, as time went, it became less common. Since the time communism fell, Poland has become immensely richer. But has it caught up with Germany yet? Perhaps that explains the differing amounts of fireworks.

A lot of adolescents were busy with the fireworks here. They had whole batteries of rockets, 20-30 per pack. Did they pay with their own money? How big must their allowances be? When I was 16, it was enough for 2-3 decent rockets. I can explain such a difference in purchasing power only by a general richness of society.

If I'm right, then it's no wonder people around here don't hesitate to blow more money on explosions.

Fajerwerki

Jan. 3rd, 2024 08:48 am

Niemcy strasznie napieprzają fajerwerkami. Niecałe 20 tys. mieszkańców, a pół godziny po północy wciąż srogo. To nic, że wystarczy 5 minut, żeby nasycić się spektaklem. 5 minut to też czas strzelania w moim przedwyjazdowym mieście tej samej wielkości w Polsce, 10 lat temu. Tam i wtedy każda fontanna na niebie była przeżyciem, na tyle cenna, żeby przedzierać się w środku nocy przez śniegi gdzieś za obrzeżami miasta, żeby mieć dobry widok ze wzgórza. Po tych pięciu minutach błyskały już tylko pojedyńcze niedobitki. W Saksonii dopiero po godzinie.

Czy to różnica geograficzna, czy czasowa? Nie wiem, bo od imigracji nie spędzam już Sylwestrów w Polsce. Może w poczciwej mieścinie ze wspomnień też Nowy Rok rozpoczyna się zamiast pokazem, to przesytem. Może nie. Nie wiem. Wiem, że między Polską wtedy, a Niemcami teraz są pewne różnice. Teraz mogę sobie pozwolić na wszelkie duperele, dowolne gadżety, które zechcę, bez rozwalania oszczędności. Japońskie noże? Nowy komputer? Frezarka CNC? Kuchenka indukcyjna? Żaden problem. Jedyne, co stoi na przeszkodzie, to ilość miejsca w mieszkaniu. Mam źródła, że to poziom niemieckiej klasy średniej od pokoleń.

Tymczasem w moim dzieciństwie przed kupnem czegokolwiek nowego musiał zostać ustalony nowy budżet. Oczywiście, z czasem coraz rzadziej. Polska wzbogaciła się niezmiernie, od kiedy komunizm upadł. Ale może jeszcze nie doścignęła Niemiec? Może stąd ta różnica w ilości fajerwerków?

Tu strzela wielu młodych, na oko 18-letnich. Mają ze sobą cale baterie rakiet, po 20-30. Raczej nie kupili za swoje pieniądze. Ile muszą mieć kieszonkowego? Moje w wieku 16 lat starczyłoby na 2-3 porządne rakiety. Taką różnicę w sile nabywczej potrafię wytłumaczyć tylko ogólnym bogactwem społeczeństwa.

Jeśli mam rację, to nic dziwnego, że ludzie nie żałują przepieprzyć więcej kasy na wystrzały.

Rave party

Aug. 27th, 2023 11:40 am

It's a strange sight. Colorful lights, music, no windows. DJ close to the wall, and a dozen of people sprinkled across the room. All facing the DJ, his gear and speakers. They shake and undulate, seemingly making no sounds, not bothering anyone. It appears as if each is here alone, just for themself – except for the ones in the corners who move a lot less, and talk instead. Those are facing each other.

I close my eyes and I turn to hearing. The music enters lightly, thoughtlessly. I would enjoy cycling to it – alone.

I open my eyes. The undulators are still submerged in music, out of reach. They are cut off anyway, so why did they choose to be listening to music specifically here, in some odd storage room, rather than in the comfort in their own flat? Or even on a walk?

Is that because they are super set on listening to this particular DJ, who conceivably only plays live? Or is it because otherwise they wouldn't be able to hear the thick bass? Or could they perhaps just be going with the flow, and listening to music when fate brings it to them?

Possibly they didn't come here for the music, but for the stimulants which someone else brought in. The music would just be a way to get the kick out of the stimulants. But I'm sure not everyone here follows that path.

I leave in the middle of the rave, not having found the answer.

Rave

Aug. 27th, 2023 09:45 am

Dziwne widowisko. Kolorowe światła, muzyka, żadnych okien. Przy ścianie DJ, po pomieszczeniu rozproszony tuzin ludzi zwróconych w stronę DJa, jego konsoli i głośników. gibają się spokojnie, nie wadząc nikomu. Wydaje się, że każdy jest tu sam dla siebie, oprócz tych w kącie, którzy nie gibają się, tylko rozmawiają. Oni są zwróceni ku siebie nawzajem.

Zamykam oczy i zmieniam się w słuch. Muzyka wchodzi łatwo, bezmyślnie. Można byłoby do niej dziarsko pedałować – samotnie.

Otwieram oczy. Gibacze dalej są zatopieni w muzyce, poza zasięgiem. Skoro i tak są odcięci, dlaczego słuchają tutaj, w jakiejś dziwnej chłodni, zamiast w komforcie własnego mieszkania, albo na spacerze?

Czy to dlatego, że nie chcą przepuścić okazji posłuchania tego DJa, który być może gra tylko na żywo? Czy może dlatego, że inaczej nie doznaliby tęgich basów? A może zwyczajnie płyną z nurtem, i skoro los przyniósł im muzykę, to jej słuchają.

Ewentualnie nie przyszli tu dla muzyki, tylko dla stymulantów, które ktoś przyniósł, a muzyka to tylko sposób na ich dobre wykorzystanie. Ale to na pewno nie wszyscy.

Wychodzę w połowie, nie domyśliwszy się odpowiedzi.

"Internet denizens say" [„Internauci twierdzą”], „internet denizens are like this and that” – sometimes I see similar statements in contexts which have nothing to do with whether one uses the Internet. According to my research, internet denizens drink tea.

Nonsense. There are no "internet denizens" any more. Those used to exist, back when only the minority could access the internet. Nowadays, "internet denizen" makes as much sense as "telephone user" or "pants wearer". A category containing nearly everyone. But you won't hear as often about people who sleep exclusively in beds as about internet denizens.

The Internet stopped existing on its own. It has spread so broadly that anyone who desires (and some who don't) can turn an "internet denizen" on the spot. It's even easier than becoming an owner of a bed. "Internet culture" vanished, as well. It's been gobbled by "culture" without any adjectives. Now, internet culture is just plain culture. Similarly, Internet celebrities are just celebrities, Internet pals are just pals, working online is simply working, and internet denizens are nothing more than people.

The Internet is dead — long live the Internet.

Internauci

Jun. 23rd, 2023 11:57 am

Internauci twierdzą”, „internauci są tacy i owacy” – takie stwierdzenia pojawiają się czasem w kontekstach, które z używaniem Internetu mają mało wspólnego. Według moich badań, internauci jedzą kluski.

Bezsens. Nie ma „internautów”. Byli kiedyś, kiedy dostępem do internetu mogli pochwalić się tylko niektórzy. Teraz „internauta” ma tyle samo sensu, co „telefonista” albo „miłośnik spodni”. Kategoria, w której zawierają się prawie wszyscy. A tak często nie słychać osobach śpiących wyłącznie w łóżkach, jak o internautach.

Internet przestał istnieć osobno. Rozpowszechnił się tak bardzo, że każdy, kto chce (a nawet ci, co nie chcą) może zostać z dnia na dzień „internautą”. To nawet łatwiejsze, niż załatwienie sobie łóżka. „Kultura Internetu” też umarła. Wchłonęła ją po prostu „kultura” bez przymiotników. Kultura Internetu jest teraz po prostu kulturą. Podobnie gwiazdy Internetu to po prostu gwiazdy, znajomi z Internetu to znajomi, praca przez Internet to zwyczajnie praca, a internauci to zwyczajnie ludzie.

Internet umarł – niech żyje Internet.

Contacts

Jun. 6th, 2023 04:24 pm

"Znajomości" (roughly "contacts"). I'm not sure if this word is still used in Poland. I can't find an exact translation into English. sure, there's "networking", but that doesn't fully reflect all the aspects of the original. Chiefly because "networking" is neutral, while "znajomości" have a negative feel.

Znajomości include unfairness, because apart from conveying that someone knows the right people, and besides containing reputation, they are connected to corruption and nepotism (there's another word on this topic: "plecy", literally "back", ominously meaning "support"). See the typical usages of "znajomości" as the reason for obtaining benefits: "this is why he got a doctor's appointment", "he got a government contract", "he got an entrance ticket".

Znajomości is something other people have. We at most have acquaintances – or at least that's how I grew up. Znajomości are the reason why "they" are successful, and the honest "us" remain poor. Even though those "znajomości" don't necessarily imply breaking the law or social contract – because "networking" is still part of them – using this word to describe innocent deeds colors them evil. For example, buying a car at a discounted price from an acquainted business doesn't really imply any wrongdoing. Unless you use the word "znajomości" while telling about it.

Znajomości are often perceived as gifts, especially by those who have few of them. They are seen more as an innate part of the person, rather than something that has to be earned. My own experience tells me that networking requires effort: I needed to mingle with others, show the fruits of my labor, show up at conferences, talk to strangers, and share my advice. I suspect that also the "bad" side of "znajomości" needs to be earned this way.

All in all, I prefer networking compared to any suspicious "znajomości". If only there was a word for networking in Polish that was not a calque.

Znajomości

Jun. 4th, 2023 09:59 am

Nie wiem, czy te słowo jeszcze w Polsce funkcjonuje. W angielskim nie potrafię wskazać odpowiednika. Owszem, jest „networking”, ale to nie wyczerpuje definicji „znajomości”. Angielskie jest neutralne, a polskie negatywnie nacechowane.

Znajomości zawierają niesprawiedliwość, bo oprócz wiedzy na temat tego, jak się z kimś skontaktować i oprócz reputacji, są połączone z korupcją i nepotyzmem (porównaj z „plecami”). Np. „dostał się do lekarza po znajomości”. „Wygrał przetarg, bo ma znajomości.” „Załatwił bilet po znajomości.”

Znajomości zawsze ma ktoś inny. My mamy co najwyżej znajomych – a przynajmniej tak było w moim przypadku. To znajomości są powodem, dla którego „oni” osiągają sukces, a honorowi „my” klepiemy biedę. Ale choć „znajomości” to nie tylko łamanie prawa i umowy społecznej, bo wspomniany „networking” też się w nich znajduje, to używanie słowa „znajomości” dla niewinnych czynów nadaje im negatywny wydźwięk. Na przykład kupno samochodu od zaprzyjaźnionej firmy po korzystnej cenie nie łamie specjalnie zasad współżycia społecznego, to wystarczy użyć tego słówka, żeby brzmiało nieuczciwie.

Znajomości traktowane są jak prezenty, szczególnie przez ludzi, którzy mają ich niewiele. Są widziane jako część człowieka, a nie jak coś, na co trzeba zapracować. Po sobie wiem, że networking wymaga wysiłku: pójścia między ludzi, pokazywania efektów swojej pracy, wizyt na konferencjach, rozmów z nieznajomymi i współpracy. Pewnie i ta niedobra część znajomości jest podobnie zarobiona.

Koniec końców, od podejrzanych znajomości wolę networking. Gdyby tylko istniało słowo, które nie jest kalką językową.