Belgia. Sprzedawca w kebabie parlais po francusku. Rozumiem co piąte słowo. Sprzedawca:
– Bonjour.
– Döner falafel sil vous plait.
– Takeaway?
Wskazuję gestem stoliki, coś mamrocząc w nieokreślonym języku. Sprzedawca na to:
– Proszę usiąść.
Że co, że niby zmyślam? Że by tego nie powiedział? To niby dlaczego po jakimś czasie bez problemu przyniósł mi do stolika żarcie? Powiedział i koniec. Co prawda nie wiem, co on tam dokładnie z siebie wydusił, ale na pewno to było to.
Wiem, po prostu wiem! No bo co innego miałby powiedzieć? Że zapłać? Że zarezerwowane? Że mogę usiąść, ale tylko w stroju galowym? To nie jest moja pierwsza restauracja w Europie, wiem, jak to działa.
Tak samo, jak pamiętam własne zagubienie w takich sytuacjach, szczenięciem będąc. A teraz zdaję sobie sprawę z istnienia jakiegoś protokołu, który bezwiednie stosuję, może raz na pięć lat. Protokołu z tych, których nieznajomość robiła ze mnie przez pocztek życia nieogarniętego kosmitę. C'est la vie.