Przedwczoraj złapał mnie deszcz podczas zjazdu rowerem z wielkiej góry. Było niebezpiecznie, zapierniczanie po lustrze wody nie jest łatwe i wymaga wielkiej koncentracji. Na szczęście udało mi się zjechać bez szlifu ani połamanych kości, co dało mi wielką satysfakcję. Mój znajomy po usłyszeniu historii odparł, że nie lubi wymieniać ryzyka na zabawę.

Zastanowiło mnie to trochę, bo w ostatnim czasie zdarzyło mi się to kilkukrotnie. Może niepotrzebnie się narażam. Ale jeśli nie przez ryzyko, to z czego można czerpać radość na rowerze? Wypisanie wszystkich źródeł, jakie potrafię podać pozwoliło mi zobaczyć, dlaczego pchnie mnie do ryzyka:

Radość dają nowości i zróżnicowanie. Nowy rower, nowa okolica, nowa nawierzchnia albo nowa trasa. Niestety, po paru latach większość bliskich tras jest mi dobrze znana.

Poczucie celu daje radość. Z chęcią jadę do babci, przyjemnie jest na coś się przydać przywożąc zakupy, fajnie jechać po to, żeby potem wyrysować ślad na mapie. Problem polega na tym, że cel rzadko przychodzi sam z siebie, a w Europie mapy już są dawno kompletne.

Konkurencja też daje satysfakcję, w rodzaju „jadę szybciej, niż ktoś inny”. Niestety, nie mam większego powodzenia w znalezieniu kogoś do wspólnej jazdy.

Satysfakcję (bo nie zawsze radość) można uzyskać poprzez cierpienie. Przejście cierpienia jadąc tą trasą stanowi dowód na cnotę duchową albo na siłę fizyczną. Ma jeden wielki mankament: gdy nadużywać tego źródła, to się wyczerpuje. To ostatnio moje główne źródło rowerowej satysfakcji, bo nie da się oddalić od mojego domu o więcej niż 500m bez wjeżdżania pod morderczą górkę.

Moim ulubionym źródłem radości jest poczucie siły. Przywodzi mi na myśl euforię biegacza, i wchodzi podczas długiego, nieprzerwanego ciśnięcia, gdy trasa jest na tyle łatwa, że można ją całkiem zignorować i zamiast tego skupić się na mięśniach i oddychaniu. W terenie przerywanym skrzyżowaniami i składającym się niemal w całości z pagórków jest takich tras jak na lekarstwo :(.

W moim przypadku radość z ryzyka to tak naprawdę radość z docierania do granic swoich technicznych umiejętności i poszerzania ich. Dopasowanie prędkości do nawierzchni, umiejętne omijanie przeszkód, balansowanie i hamowanie tak, żeby nie spaść. Ryzyko bierze się stąd, że w normalnych warunkach łatwo je opanować do perfekcji, więc nowych doświadczeń trzeba szukać w prędkości, albo w grawitacji (np. parkourowe triki BMXem). W każdym razie stawką staje się niebezpieczny upadek z impetem.

Nietrudno zauważyć, że w terenie pagórkowatym, gdy cierpienie przestaje dawać satysfakcję, mój wybór padł na ryzyko. Ale może są jeszcze jakieś niestandardowe wyjścia. Na razie mam dwa.

Pierwszym jest tworzenie sobie sztucznych celów. Największą trudnością jest przekonanie siebie, że zaliczenie wszystkich wiatraków, albo okrążenie wszystkich jezior ma jakiś sens, ale potem jakoś idzie. Drugi sposób to pobudzenie poczucia konkurencji poprzez ściganie się ze… sobą z przeszłości. Pomysł jest zaczerpnięty z gier komputerowych, które wrzucają na trasę „ducha” samochodu z poprzedniego wyścigu. Póki co, nie mam jeszcze takiej technologii, ale brzmi jak coś możliwego do osiągnięcia.

Ciekawi mnie, jak inni przeżywają rekreacyjną jazdę na rowerze. Czy są jeszcze jakieś źródła, które mogłyby zadziałać?

Opis

Importowane przygody oparte na zwyczajnym życiu. Wersja zachodnia.

Treści objęte licencją CC-BY-SA 4.0.

Autor

migracja