Trudno znać się na świętach religijnych siedząc w bańce społecznej pełnej świeckich wykształciuchów. Ale bańka nie ogarnia całego świata. To nie zakon, mogę wychodzić poza nią i stykać się z gawiedzią. A i wewnątrz bańki są heretycy…

Jeden z takich radykałów zorganizował przejście się na poranną mszę w Wielkanoc, jeszcze przed świtem. Myślę: poświęcę koszyczek, uratowaliśmy przecież jajka przed wyrzuceniem! Chociaż palm pewnie nie będzie, to jest zbyt dziwne, żeby funkcjonowało poza Polską. Skoro i tak ostatnio zrywam się z samego rana, to pójdę i sprawdzę, jakie to tradycje mają religijni Niemcy.

Nadchodzi Wielkanoc. Dzwoni budzik, jest 4:40. Schodzę na dół, widzę zaspane twarze, i… puste ręce? A gdzie koszyczki ze święconką? Mówią mi, że to katolicki zwyczaj, a my idziemy do kościoła ewangelickiego. Aha. Smuteczek, no ale mój błąd. W końcu niemieccy Chrześcijanie to nie tylko katolicy, jak w Polsce. Tu ewangelicy stanowią drugą bardzo dużą grupę. W różnych regionach proporcje są różne, a u nas akurat trafiło się tak, że idziemy do kościoła ewangelickiego. A ewangelicy nie święcą przedmiotów, tylko błogosławią ludzi. Ale nie uprzedzajmy faktów.

Wychodzimy. Zmrok, po drodze majaczy w oknach kamienic kilka wątłych świateł. Przed kościołem stoi kilka samochodów i rowerów. Wchodzimy do przedsionka, w którym na stoliku, w delikatnym świetle, stoją świeże świece i kartki z wydrukowanymi pieśniami. Już jest ciekawie, bo mi w Polsce dawali tylko święte obrazki i opłatek. Przynajmniej to pamiętam. Bierzemy po kartce i świecy i cichutko otwieramy drzwi do głównej sali.

W nawie panuje ciemność… oprócz jednego światełka ze świecy, które w rękach księdza przemieszcza się przy tajemnych zaklęciach z jednego miejsca w drugie. O nie, spóźniliśmy się!

Przysiadamy się do ławek. Jest tu może 20 osób, ich świece wciąż zgaszone. A nie, dalej, przy ołtarzu, jest więcej ławek. Światło wzmaga się potrzykroć – ksiądz dzieli się ogniem, zapalając świece pomocników (ministrantów?). Z mroków wyłaniają się ludzie, ale wciąż jest ich mniej, niż 100. Czy to przez nadzwyczajną porę? Potem dowiaduję się, że i tak było więcej, niż zwykle, a przecież ćwiartki kościoła nie wypełnili! Nie do ogarnięcia dla mnie – za młodu wystarczyło się spóźnić na 11:00 w zwykłą niedzielę, żeby nie było w środku miejsca – a kościół większy od tego, na podobnym zadupiu – ludzie wylewali się na dziedziniec, tysiące wiernych, zasłabnięcia, prażące Słońce…

A w kościele na niemieckim zadupiu wciąż noc. Nikła łuna miasta sączy się przez okna za ołtarzem, a ogień rozprzestrzenia się po świecach wiernych. I mojej też, od jednego z ministrantów. Podaję go dalej w głąb ławy. Białe, cienkie świece z metalową podstawką, żeby nie poparzyć się spływającym woskiem. Hipnotyzują. Palą się wyjątkowo równo, bez nagłych rozblasków, bez gaśnięcia i kopcenia. Kościół rozbłyskuje na tyle, że widzę nie jeden, ale aż trzy krzyże. Trzech Jezusów? Nie może być. Ci po bokach to muszą być współskazańcy. To ciekawe, że osoby, które nie są czczone, mają podobizny takiej samej wielkości i w prawie tym samym uprzywilejowanym miejscu, co sam Bóg. Z kolei podobizn Maryji brak. Czy to różnice odłamów, czy krajów?

Dłuższy czas nie dzieje się nic niezwykłego. Ksiądz zamula, organista gra, lud śpiewa. Wszystko, co trzeba, jest na kartce – świetny pomysł, msza staje się o wiele bardziej przystępna dla takich, jak ja, którzy za bardzo nie wiedzą, jak się zachować. Czyżby efekt kryzysu wiary? Ułatwić powrót przez ułatwienie uczestnictwa? Głośniki też o niebo lepsze, niż w Polsce. Nie dość, że da się zrozumieć, co ksiądz mówi, to można usłyszeć przelewanie wody w chrzcielnicy! Zaraz zaraz, wody? Odrywam wzrok od hipnotyzującej świecy. W samą porę, bo ksiądz kończy czytanie o chrzcie i przechodzi do rzeczy, a woda przechodzi za sprawą kropidełka na wiernych. A na mnie nie.

To była podbudówka do komunii. Moment, to było w instrukcji…

Zaproszenie do Komunii

Na stojąco, każdy otrzymuje Hostię do wyciągniętej ręki. Z tacy każdy bierze kieliszek i wypija go. Pusty kielich zostaje potem odstawiony na kolejną tacę.

No no, ciekawe! U katolików nie ma wina dla plebsu. Tylko ksiądz pije Krew Chrystusa! To sobie popatrzę.

Ksiądz, chap, amen, niam. Drugi ksiądz, amen, gul. Pomocnik, stuk. Pierwsza ława, druga ława. Dochodzi do nas, wszyscy się podnoszą, ustawiają w półokrąg. Momencik, wszyscy?!? Przecież spowiedź, przecież ja tu tylko popatrzeć… No dobra, skoro już tu jestem. Tylko nie spierdolić, bo będzie jeszcze dziwniej. Koło mnie komuś upadł opłatek, dalej jakieś dyskusje z księdzem… okej, chyba mój nieogar nie był ponad normę.

Ale niespodzianka była spora, bo nawet dzieci wypiły wino! I żadnej spowiedzi, tylko wszyscy jak leci są wspólnotą, czy coś. Nie ma, że nieczysta dusza nieprzygotowana. A dzieci chyba upewniały się, że wino bezalkoholowe i stąd ta dyskusja. Podobno. W innych miastach w każdym razie mają oddzielnie wino bezalkoholowe.

Według rozkładu już niewiele zostało. Świec za to jeszcze prawie połowa, chociaż już dawno pojaśniało. Aż tu nagle ksiądz błogosławi wszystkich z całą niebiańską mocą i każe sobie iść. Wychodzi jedna babcia, nawet ksiądz wychodzi, a lud wciąż stoi. Eee, ale co..? Aha, czekali na organistę, a teraz wszyscy się wylewają z sali. A w przedsionku kolejna niespodzianka, bo ksiądz osobiście żegna się ze wszystkimi, nawet mi rękę uścisnął! Spoko gość. Chyba nie da się być spoko gościem, gdy jest tysiąc ludu w kościele.

W instrukcji życzenia świąteczne i ostatni punkt programu: wielkanocne śniadanie za parę godzin. Ale nikomu z nas się nie chce. Zamiast tego, mamy śniadanie między sobą, w którym wymieniamy się spostrzeżeniami z tradycji wielkanocnych.

Na przykład pisanki, których w Niemczech nie ma.

Albo kolorowe jajka, które w Niemczech nie są tradycją wielkanocną. Znaczy, istnieją, ale… przez cały rok. Można kupić w supermarkecie, są sprzedawane już ugotowane i z kolorowymi skorupkami. Znaczy, chyba ktoś je kupuje, tylko po co? Nawet w maju, zdjęcie z dzisiaj.

Wytłaczanka kolorowych jajek.

Ja też nie ogarniam.

Najciekawsze rzeczy w życiu to te najbardziej zaskakujące, ujawniające, że nasze mniemanie o czymś nie pasuje do rzeczywistości, więc można z nich wydobyć nową wiedzę na temat świata. „Jak on strzelił tego gola?”, „Nie da się tak szybko przejść pieszo z Maratonu”, „Nie wierzę, że ją przekonałaś”, „On w tym wieku już czyta?!?” – takie wypowiedzi zawsze dają do myślenia.

Jedną z najbardziej wartościowych lekcji w moim życiu można podsumować słowami „jakim cudem ten człowiek na co dzień jest mądry?”.

Okazuje się, że jest wiele rodzajów mądrości. Mądrość, wiedza, inteligencja, bystrość... chociaż w języku potocznym można ich używać prawie zamiennie, niosą też w sobie ziarnko prawdy: mądrość mądrości nierówna. Od niedawna wiem na pewno, że są przynajmniej dwa jej rodzaje.

Osobę, która mnie o tym nauczyła, znam od początku tylko z dobrych stron. Często gra w szachy i udziela lekcji chętnym do zgłębienia ich tajników. Szachy, jako gra trudna i uświęcona tradycją, wymaga inteligencji, logiki i wyważonego podejścia, które ów mentor uosabiał. Podobne wrażenie dawała w naszych rozmowach na temat podróży i kultur, polskich realiów i ludzi, wśród których się obracaliśmy. Uwaga, szacunek i zrozumienie. Wprawdzie rozmów tego typu nie było wiele i ich celem nie była wnikliwa analiza charakteru, to wrażenie było ponadprzeciętne: człowiek ma pojęcie i podejście do świata odkładające wszelkie świrowanie na bok. Na korzyść tej osoby działali ludzie z kręgów bardziej religijnych, którzy brali ją za autorytet. Mając w pamięci pewnego mądrego i filozoficznego znajomego przywódcę religijnego, moja opinia o tej osobie mogła się tylko poprawić.

A to właśnie rozmowa na temat wiary i religii stanowiła dla mnie przełom i lekcję, pokazując, że konserwatywne podejście do życia i z niego wynikająca mądrość tej osoby to tylko iluzja wynikająca z mojego punktu widzenia.

Sytuacja prowadząca do oświecenia miała w sobie coś z Czerwonego Kapturka, gdy ten spotkał Wilka przebranego za Babcię. Znajoma mi osoba, w roli Kapturka, próbowała z dobrego serca objaśnić bogobojnej duszyczce, którędy przebiega ścieżka do zbawienia, prezentując własne podejście, a w szczególności interpretację chrześcijańskiej Biblii, zupełnie nie zdając sobie sprawy z tego, że ta duszyczka zjada bogów na śniadanie, podobnie jak Wilk Babcie. W roli duszyczki ja, słuchając z zaciekawieniem z antropologicznej ciekawości o historiach, które pisze los, i z chęci zrobienia przyjemności komuś, kogo lubię i kto lubi dzielić się swoją wiedzą.

Wiedza była doprawdy szokująca. Pierwsza zasada to brać wszystko, co napisane w Biblii dosłownie: zaskoczenie numer jeden. Do tamtego momentu wydawało mi się, że ta dekadencja ograniczona jest do najzapadniętszych dziur Stanów Zjednoczonych Ameryki, a za oceanem nie ma się czego obawiać. No cóż, wybaczcie mi naiwność, to było przed aferą antyszczepionkową. Kolejny kąsek wiedzy, jaki było dane mi odebrać, to sprawa fragmentów Biblii, które sobie wzajemnie przeczą. Tu człowiek ten wyjawił mi, że stara się o tym nie myśleć. Zaskoczenie numer dwa: no ale logika? Ale szachy? Jak można opierać strategię swojego życia na czymś, do czego nie chcemy zastosować logiki, nie chcemy sprawdzić czy w ogóle ma sens?

Te pierwsze dwie niespodzianki pokazały mi, że ludzie są bardziej skomplikowani, niż mogłoby się wydawać. Oto jeden człowiek, a wokół nas dziesiątki, tysiące, miliony ludzi, na których niekoniecznie można polegać, że w ważnych sprawach zachowają się sensownie, bo być może nigdy nie próbowali sprawdzić, czy zasady, którymi się kierują, trzymają się kupy.

Wkrótce spotkaliśmy się ponownie, a przy tej okazji wyszły na jaw konsekwencje tego typu podejścia do życia. Tematem zapalnym była moja dezercja z tonącego statku Polski, roznoszonego przez polską scenę polityczną. Moja krytyka okazała się niezrozumiała dla rozmówcy, który zwrócił moją uwagę, że władza powinna działać na zasadzie współpracy, a nie niezgody, podkreślając przy tym, że dana władza jest święta i pochodzi od jego boga. Zaskoczenie numer trzy: mój rozmówca odrzucił pluralizm i trójpodział władzy za jednym zamachem. W tym momencie było już dla mnie jasne, że podstawą dla wszelkich stwierdzeń była nieomylna chrześcijańska Biblia, co podniosło poprzeczkę argumentacji, dyplomacji i cierpliwości na poziom wykluczający mój dalszy udziału w dyskusji na ten temat. Stało się wtedy jasne, że jego religijność nie wpisuje się już w ramy nieszkodliwego hobby. Posiadając prestiż autorytetu, osoba ta ma możliwość przekazywania wiedzy innym, którzy ufają jej mądrości. Gdy jednak jest przekonana o prawdzie naiwnego współdziałania i głupoty bezwarunkowej akceptacji skonsolidowanej władzy, ten autorytet może spędzać dobrych ludzi na manowce oddania się dyktaturze.

Jaki jest morał tej historii? Bycie miłym, logicznym, ani mądrym teraz nie gwarantuje, że będziemy tacy potem, w jakiejś ważnej sprawie. Należy zastanawiać się nad zasadami, które nami kierują, i być gotowym na znalezienie w nich błędów, zwłaszcza porównując nasze zasady w sytuacjach od siebie odległych. Należy również brać poprawkę na to, że inni ludzie mogą nie mieć takiego mentalnego rygoru i mogą zachowywać się dla nas niezrozumiale. Również ludzie szanowani i autorytety nie są z tego wyjęci, toteż nie należy przeceniać ich słów na tematy, o których jeszcze dużo nie mówiły i w których autorytetami nie są. No i ostatecznie, żeby dobrze ocenić ludzi, należy ich poznać, co wymaga cierpliwości i pobłażliwości. Być może w połączeniu z empatią można nawet błądzących naprowadzić na ścieżkę spójnych zasad.

Opis

Importowane przygody oparte na zwyczajnym życiu. Wersja zachodnia.

Treści objęte licencją CC-BY-SA 4.0.

Autor

migracja